poniedziałek, 29 października 2012

Szalony Piotruś


1965
reż. Jean-Luc Godard




Film mojej młodości. Kiedy  go oglądam dziś, chwilami jestem przerażona, jak bardzo jest pretensjonalny (no bo co tu myśleć, kiedy słyszy się słowa „Rozpacz. Wspomnienia i wolność. Gorycz i nadzieja.” wymienione jednym ciurkiem jako komentarz zza kadru). Ale zaraz potem jestem przerażona, że jestem przerażona. Bo jak to mi kiedyś powiedział ktoś mądry, czasem musi być pretensjonalnie, żeby było w sedno. A  poza tym to trochę tak jak z tym powiedzeniem Bismarcka, że kto w młodości nie był socjalistą, ten na starość będzie szują. A więc kto w młodości nie był pretensjonalny...

A trzymając się trybu autopolemicznego uwielbiam ten film, choć w zasadzie nie powinnam go nawet lubić. Bo sam pomysł „Szalonego Piotrusia” opiera się na soczyście banalnej opozycji bura codzienność kontra wolność z dużym wychyłem w stronę anarchii, która aż krzyczy ze wstydu, że to już było. Wszystko to podane z dystansem, który zawsze wydaje mi się w sztuce lekko śmierdzący i polane mocno intelektualnym sosem, który już z zasady sztynksi mi na całego. A jednak jest w tym filmie coś, co sprawiło, że znalazł się w mojej pierwszej setce. Ba, na samym jej szczycie.

Tak jak mam słabość do  smutnych piosenek disco, tak mam słabość do filmów, z których gdzieś podskórnie wyziera taki żal, że jako widz nawet nie wiem, co z tym uczuciem zrobić. Tak jest właśnie z „Szalonym Piotrusiem”. Już przy czołówce, kiedy literki bawią się, migają i odsłaniają w porządku alfabetycznym, a towarzyszą temu wszystkie najsmutniejsze dźwięki świata zebrane razem przez Antoine’a Duhamela, już wtedy wiem, że wesoło to tu nie będzie. A zaraz potem, niby w cudzysłowie, niby o Velasquezie, gdzieś między wierszami pada zdanie „Świat, w którym żył, był jednym wielkim smutkiem”. Kropka.

A więc świat w którym żył był światem burżuazyjnych apartamentów w zacnych paryskich dzielnicach, posad w telewizji, przystojnych bogatych włoskich żon i przyjęć, na których ludzie rozmawiają ze sobą sloganami reklamowymi (literalnie).  Do tego świata wkracza Marianna, przygodna opiekunka do dzieci, która okazuje się kimś z przeszłości. I kiedy jadą samochodem, aby odwieźć ją do domu, a ona nazywa go Piotrusiem, wchodzimy w jakąś alternatywną rzeczywistość. Rzeczywistość, w której ludzie mówią zawsze prawdę, z ich ust padają tylko ważne kwestie (przy tej okazji zaczyna być również trochę pretensjonalnie, ale to już omówiłam w pierwszym akapicie), w każdym kącie stoi broń maszynowa, a w każdym mieszkaniu leży mężczyzna z nożyczkami wbitymi w tętnicę szyjną. I film zaczyna (nomen omen) żyć własnym życiem.

Bo kiedy Anna Karina brodzi w morzu i wyciągając na boki swoje piękne ramiona oraz wyginając swoje piękne biodra skanduje „Co mam robić? Nie wiem, co mam robić.” to ona NAPRAWDĘ nie wie, co ma robić. Jej mąż, Jean-Luc Godard po prostu włączył kamerę i powiedział „Radźcie sobie”. Bo kiedy akcja sięga szczebla intryg międzynarodowych przemytników broni albo nie daj Boże wymaga retrospekcji to widzimy tylko urwane pośpieszne sceny, kolaże obrazów i pojedynczych wypowiadanych przez Annę Karinę i Jean-Paula Belmondo słów, coś, co paradoksalnie składa się w czystą filmową poezję. Bo najpierw jest film gangsterski, potem powieść Juliusza Verne’a albo może „Błękitna laguna”, potem znów film gangsterski, a w międzyczasie trochę musicalu i dużo kina drogi. A potem wszystko to zaczyna się rozpadać, zaczyna być coraz bardziej nieciągłe, coraz trudniejsze w kontakcie.

„Szalony Piotruś” to film przełomu, sto dziesięć minut, wewnątrz których rozgrywa się koniec jednej epoki twórczości Godarda i początek następnej. To ostatni film, który Godard zrobił jako bezczelny chłopak z „Cahiers du Cinema”, można powiedzieć, pośmiertne tchnienie Nowej Fali. Godard nowofalowy przywitał nas twarzą Jean-Paula Belmondo i tą samą twarzą się z nami żegna. Kiedy w scenie w kinie na ekranie widzimy Jean Seberg, jego ekranową partnerkę z „Do utraty tchu”, a parę siedzeń dalej Jean-Pierre’a Leaud, twarz bliźniaczego nowofalowego debiutu Francois Truffaut, to wiemy, że mamy tu do czynienia z pożegnaniem w gronie najbliższych znajomych. Jest to również ostatni film Godarda z pierwszą żoną, Anną Kariną, ślicznym filmowym zwierzątkiem, które odpowiadając na pytanie „Czy nigdy mnie nie opuścisz?” kłamie „Oczywiście, że nie” i patrzy przy tym prosto w kamerę z tak przejmującym smutkiem, że wiadomo, że tak naprawdę wcale nie mówi tego do Belmonda. To również w końcu ostatni film Godarda, który jestem w stanie obejrzeć z prawdziwą przyjemnością, który nie tonie w doktrynerskim lewicowym bełkocie albo jakimś szaleństwie filmowego Auteura przez największe A, jakie tylko mogę sobie wyobrazić.

A ponieważ ja nie chcę się żegnać ani z Piotrusiem ani z Godardem, znalazłam sobie w tym filmie coś, co, jak dla mnie, zamyka jego twórczość na tej dwudziestej pozycji w filmografii. Otóż po zakończeniu właściwym i tak ujętym w cudzysłów ostatnich słów, jakie padają z ust Piotrusia, zza kadru duet dwojga aktorów mówi fragment wiersza Rimbauda, który dziewczęciem będąc spijałam z ust Tomasza Budzyńskiego, który umieścił go w jednej z piosenek Armii. I kiedy słyszę słowa „Odnaleziono wreszcie? Ale co? Wieczność! Ona jest morzem, które łączy się ze słońcem.” to wiem, że ani to co się stało z Marianną i Piotrusiem ani tysiące obrazów rozpadu i nieciągłości z późniejszych osiemdziesięciu filmów Godarda nie mają tak naprawdę najmniejszego znaczenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz