1965
reż. Jean-Luc Godard
Film mojej młodości. Kiedy
go oglądam dziś, chwilami jestem przerażona, jak bardzo jest
pretensjonalny (no bo co tu myśleć, kiedy słyszy się słowa „Rozpacz.
Wspomnienia i wolność. Gorycz i nadzieja.” wymienione jednym ciurkiem jako
komentarz zza kadru). Ale zaraz potem jestem przerażona, że jestem przerażona.
Bo jak to mi kiedyś powiedział ktoś mądry, czasem musi być pretensjonalnie,
żeby było w sedno. A poza tym to trochę
tak jak z tym powiedzeniem Bismarcka, że kto w młodości nie był socjalistą, ten
na starość będzie szują. A więc kto w młodości nie był pretensjonalny...
A trzymając się trybu autopolemicznego uwielbiam ten film,
choć w zasadzie nie powinnam go nawet lubić. Bo sam pomysł „Szalonego
Piotrusia” opiera się na soczyście banalnej opozycji bura codzienność kontra
wolność z dużym wychyłem w stronę anarchii, która aż krzyczy ze wstydu, że to
już było. Wszystko to podane z dystansem, który zawsze wydaje mi się w sztuce
lekko śmierdzący i polane mocno intelektualnym sosem, który już z zasady
sztynksi mi na całego. A jednak jest w tym filmie coś, co sprawiło, że znalazł
się w mojej pierwszej setce. Ba, na samym jej szczycie.
Tak jak mam słabość do
smutnych piosenek disco, tak mam słabość do filmów, z których gdzieś
podskórnie wyziera taki żal, że jako widz nawet nie wiem, co z tym uczuciem
zrobić. Tak jest właśnie z „Szalonym Piotrusiem”. Już przy czołówce, kiedy
literki bawią się, migają i odsłaniają w porządku alfabetycznym, a towarzyszą
temu wszystkie najsmutniejsze dźwięki świata zebrane razem przez Antoine’a
Duhamela, już wtedy wiem, że wesoło to tu nie będzie. A zaraz potem, niby w cudzysłowie, niby o Velasquezie,
gdzieś między wierszami pada zdanie „Świat, w którym żył, był jednym wielkim
smutkiem”. Kropka.
A więc świat w którym żył był światem burżuazyjnych
apartamentów w zacnych paryskich dzielnicach, posad w telewizji, przystojnych
bogatych włoskich żon i przyjęć, na których ludzie rozmawiają ze sobą sloganami
reklamowymi (literalnie). Do tego świata
wkracza Marianna, przygodna opiekunka do dzieci, która okazuje się kimś z
przeszłości. I kiedy jadą samochodem, aby odwieźć ją do domu, a ona nazywa go
Piotrusiem, wchodzimy w jakąś alternatywną rzeczywistość. Rzeczywistość, w
której ludzie mówią zawsze prawdę, z ich ust padają tylko ważne kwestie (przy
tej okazji zaczyna być również trochę pretensjonalnie, ale to już omówiłam w
pierwszym akapicie), w każdym kącie stoi broń maszynowa, a w każdym mieszkaniu
leży mężczyzna z nożyczkami wbitymi w tętnicę szyjną. I film zaczyna (nomen
omen) żyć własnym życiem.
Bo kiedy Anna Karina brodzi w morzu i wyciągając na boki
swoje piękne ramiona oraz wyginając swoje piękne biodra skanduje „Co mam robić?
Nie wiem, co mam robić.” to ona NAPRAWDĘ nie wie, co ma robić. Jej mąż,
Jean-Luc Godard po prostu włączył kamerę i powiedział „Radźcie sobie”. Bo kiedy
akcja sięga szczebla intryg międzynarodowych przemytników broni albo nie daj
Boże wymaga retrospekcji to widzimy tylko urwane pośpieszne sceny, kolaże
obrazów i pojedynczych wypowiadanych przez Annę Karinę i Jean-Paula Belmondo
słów, coś, co paradoksalnie składa się w czystą filmową poezję. Bo najpierw
jest film gangsterski, potem powieść Juliusza Verne’a albo może „Błękitna
laguna”, potem znów film gangsterski, a w międzyczasie trochę musicalu i dużo
kina drogi. A potem wszystko to zaczyna się rozpadać, zaczyna być coraz
bardziej nieciągłe, coraz trudniejsze w kontakcie.
„Szalony Piotruś” to film przełomu, sto dziesięć minut,
wewnątrz których rozgrywa się koniec jednej epoki twórczości Godarda i początek
następnej. To ostatni film, który Godard zrobił jako bezczelny chłopak z
„Cahiers du Cinema”, można powiedzieć, pośmiertne tchnienie Nowej Fali. Godard
nowofalowy przywitał nas twarzą Jean-Paula Belmondo i tą samą twarzą się z nami
żegna. Kiedy w scenie w kinie na ekranie widzimy Jean Seberg, jego ekranową
partnerkę z „Do utraty tchu”, a parę siedzeń dalej Jean-Pierre’a Leaud, twarz
bliźniaczego nowofalowego debiutu Francois Truffaut, to wiemy, że mamy tu do
czynienia z pożegnaniem w gronie najbliższych znajomych. Jest to również
ostatni film Godarda z pierwszą żoną, Anną Kariną, ślicznym filmowym
zwierzątkiem, które odpowiadając na pytanie „Czy nigdy mnie nie opuścisz?”
kłamie „Oczywiście, że nie” i patrzy przy tym prosto w kamerę z tak
przejmującym smutkiem, że wiadomo, że tak naprawdę wcale nie mówi tego do
Belmonda. To również w końcu ostatni film Godarda, który jestem w stanie
obejrzeć z prawdziwą przyjemnością, który nie tonie w doktrynerskim lewicowym
bełkocie albo jakimś szaleństwie filmowego Auteura przez największe A, jakie
tylko mogę sobie wyobrazić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz