poniedziałek, 29 października 2012

Fight Club


1999

reż. David Fincher





Jesteśmy niechcianymi dziećmi Boga? I dobrze.
       Tyler Durden

Za każdym razem jak oglądam ten film, żałuję, że to nie jest mój pierwszy raz. Żałuję, bo już nigdy nie dowiem się pierwszy raz, kim naprawdę jest Tyler Durden. Postaci, które dokonują takich wolt na oczach widza, mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Jak dla mnie nawet osławiony „Harry Angel” się chowa.

Narrator  (Edward Norton) całe dnie pracuje w wielkim biurowcu, obliczając według wzoru „A x B x C = X”, czy ludzkie życie jest warte więcej niż koszty wycofania z rynku wadliwej serii samochodów. Zawsze wychodzi mu, że jednak nie. Odczuwa przy tym dużo mniej emocji, niż można by się spodziewać po dylemacie ludzkie życie kontra cokolwiek. Wieczorami zastanawia się, jakie meble do sypialni podkreśliłyby jego osobowość. Katalog IKEI to jego biblia. Nocami przewraca się z boku na bok i nie może zasnąć. Wielu ludzi żyje tak całymi latami, a potem dostają raka jąder lub wątroby albo chociaż banalnego zawału i bywa, że budzą się z egzystencjalnego letargu. Nasz bohater nie musi zapadać na żadną okropną chorobę. Odkrywa, że nawet jako zdrowy może chodzić na grupy wsparcia dla ciężko chorych. Dzięki temu znów śpi jak dziecko.

Jednak pewnego dnia w ciągu paru godzin zdarzy się w jego życiu coś znacznie bardziej interesującego niż płakanie w koszule obcym ludziom. Po pierwsze pozna w samolocie Tylera Durdena (Brad Pitt), bezczelnego ultraprawdomównego typa o boskiej aparycji. Po drugie zastanie swoje skrzętnie wypolerowane skandynawskie meble rozbite w drobny mak na chodniku, po tym jak jego mieszkanie w tajemniczy sposób wyleciało w powietrze. Po trzecie, nie mając się gdzie podziać, umawia się na piwo z nieznajomym z samolotu, a następnie, na jego wyraźną prośbę i ku własnemu przerażeniu, zaczyna się z nim bić. Tego dnia dwaj mężczyźni zamieszkują razem, a co sobotę walczą pod tym samym barem. Wkrótce dołączają do nich następni.

Ale piszę tak i piszę to streszczenie i czuję się jak nieszczęsny narrator, który od poniedziałku do piątku siedział nad swoim „A x B x C = X” i myślał o sobotnim wieczorze w klubie. Zostawmy więc tą mętną zupę i przejdźmy do dań mięsnych. Co w „Fight Clubie” tak mnie uwiodło?

No cóż, muszę dokonać wstydliwego wyznania. Sama chciałabym któregoś dnia, najlepiej jak najszybciej, spotkać na swojej drodze takiego Tylera Durdena. Być może powinnam powiedzieć, że sama chciałabym być Tylerem Durdenem... No i widzicie, widzicie? Ja również już na starcie wyganiam go na zewnątrz, oddzielam go od siebie i dobrowolnie pozbawiam się całej jego siły. Tymczasem Tyler to doskonałe połączenie naszego id i super ego, policzek zadany współczesnej definicji życiowego spełnienia, czy to będzie kariera w korporacji czy newageowski rozwój osobisty. „Nie próbujmy się spełniać. Przestańmy być doskonali. Ewoluujmy. To wszystko nie musi się układać w jedną całość. Samodoskonalenie to masturbacja.” Nie wiem, jak was, ale mnie to na chwilę uspokaja.

Uspokaja, ale nie tak jak antydepresant, batonik czy kolejne piwo. Kiedy Tyler wylewa naszemu bohaterowi kwas na rękę, a ten ucieka w uśmierzające wizualizacje, słyszy „Nie odcinaj się od bólu. To najpiękniejsza chwila twojego życia, a ty wybierasz się gdzie indziej”. Myśl, że każdy z nas ma w sobie takiego nadczłowieka jest oszałamiająca, ożywcza i stymulująca. Jakiś wewnętrzny, zamulony codziennością głos mendzi mi co prawda za uchem, że to tylko puste frazesy przejedzonego rzeczywistością Amerykanina. Ale inna część mnie, zmęczona rozpięciem pomiędzy perfekcjonizmem a uśmierzaniem, chciałaby, tak jak każe Tyler, po prostu puścić się i spaść w dół, prosto w objęcia chaosu.

Siła tego filmu leży również w tym, że w końcu mamy do Tylera Durdena bardzo ambiwalentne uczucia. Bo niby fajny i malowniczy, „wygląda tak, jak chciałbyś wyglądać, pieprzy się tak, jak ty chciałeś, jest cwany, zdolny, a co najważniejsze, jest wolny od tego, od czego ty jesteś uzależniony.” Więc czemu to się nie udaje? Czemu nie można się z Tylerem zaprzyjaźnić, jeść z nim ciasteczek i popijać ciepłego kakao? Fincher pokazuje, że rewolucja zjada własne dzieci, że każda rebelia może stać się doktryną, a więc kolejnym więzieniem, że również wolność może być zniewalająca. Końcówka tego filmu przejmuje mnie tym bardziej, im więcej seansów „Fight Clubu” mam za sobą lub może po prostu im więcej lat przeżyłam. Czy Edward Norton i Brad Pitt nie mogliby po prostu spleść swoich DNA w braterskim uścisku i koegzystować?

Każdy ma w sobie Tylera Durdena, nie każdy ma tyle odwagi lub wewnętrznego imperatywu, żeby go uwolnić.  I tu dowód, który nawiasem mówiąc zauważyłam dopiero teraz, za piątym czy szóstym razem z tym filmem. Tyler w pewnym momencie opowiada jak, pracując jako kinooperator, doklejał do taśm z filmami familijnymi, pojedyncze, prawie niezauważalne dla ludzkiego oka pornograficzne kadry. Tymczasem w samym „Fight Clubie”, dopóki Tyler Durden nie objawi się w całej okazałości, co jakieś trzy – cztery minuty pojawia się na ułamek sekundy, jako niepokojące mignięcie, identyfikowalne dopiero na podglądzie w zwolnionym tempie. W finale filmu natomiast można zobaczyć coś, co dla mnie jest wskazówką, że Tyler Durden jest w jakiś sposób niezniszczalny, jest integralną częścią każdego z nas i nie chce być inaczej. Tuż po ostatnim uskrzydlającym ujęciu z „Where Is My Mind” Pixies w tle, nagle na mikro-moment pojawia się w kadrze prężne męskie krocze. Narrator pewnie by się trochę zaniepokoił. Dla mnie jest to błysk nadziei. A może to mój prywatny model zniewolenia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz