2003
reż. Quentin Tarantino
Jaka ja byłam wkurzona na Tarantino za „Kill Billa”... Było to w czasach wielkiej mody na filmy wielotomowe, rozdęte epopeje, które urywały się w pół zdania i kazały na siebie czekać w nieskończoność. Wychodziłam zawiedziona z pierwszych dwóch części „Władcy pierścieni”, wyszłam zawiedziona również z czwartego filmu Tarantino. Nadal uważam, że robienie takich rzeczy jest bez sensu. Film to nie książka, którą można odłożyć i dokończyć później. Film to gorące, mocno erotyczne medium. A film bez zakończenia jest jak stosunek przerywany. Jak lody, który spadają na chodnik po pierwszych trzech gryzach. Jak facet, który idzie po papierosy i więcej się nie zjawia. Co prawda niedobry Quentin wrócił po pół roku i dokończył sprawę jak należy. Ale cień pretensji pozostał we mnie długo. Gdzie on się szlajał przez tych sześć miesięcy? Komu opowiadał swoje krwawo-ckliwe historyjki? I czemu nie mnie?
Na drugą część poszłam więc obrażona. A Quentin, jakby czuł,
że mocno mi podpadł i teraz musi być bardzo, ale to bardzo miły, starał się na
całego. No i znowu kolana mi zmiękły. Znowu stwierdziłam, że och Boże. Jak to
możliwe, że ten koleś tak misternie reżyseruje? I dlaczego, ach dlaczego nie
możemy się umówić na dłuższą randkę, a może nawet zamieszkać razem, tak aby
mógł mi pokazać swoją pierwszą setkę? Z autorskim komentarzem...
I tu muszę wyznać, że nie wierzę w zjawisko ulubionego
reżysera. Tak jak każdy człowiek ma lepsze i gorsze dni, tak każdy reżyser ma
na koncie lepsze i gorsze filmy i nie chce być inaczej. Jednak gdybym wzięła
twórczość wszystkich znanych mi reżyserów po kolei, odsączyła z nich to, co mi
się nie podoba i zważyła to, co zostało, to Quentin Tarantino z całą pewnością
znalazłby się na pierwszym miejscu. Poza tym uwielbiam jego... hmm... chyba
potrzebuję tu wyrażenia: sposób bycia. Sposób bycia jako reżysera, ale także
sposób bycia jako widza. Kiedy opowiada o filmach, nie tylko własnych, ale też
tych cudzych, przejawia podniecenie i radość, które miewają tylko dzieci i
bardzo nieodpowiedzialni młodzieńcy. Kiedy formułuje swoje pierwsze dziesiątki,
dwudziestki itp. ma w nosie filmowych mistrzów i na jednym wydechu wymienia
tytuły francuskiej nowej fali i exploitation. A poza tym ma w sobie cudowną
bezczelność, jak dla mnie warunek sine qua non jakiejkolwiek niezatęchłej
twórczości. Bezczelność, która pozwala mu myśleć o wszystkim tak, jakby nikt
przed nim o tym jeszcze nie myślał.
A wracając do „Kill Billa” to wszelkie pretensje ostatecznie
przeszły mi dopiero, kiedy film wyszedł na DVD i mogłam sobie walnąć dwie
części na raz. Może trauma porzuconej kochanki nadal gdzieś głęboko jeszcze we
mnie siedzi, bo dużo lepiej mi z dwójką niż z jedynką. A może po prostu jest trochę tak, że jedynka jest dla
chłopców, a dwójka dla dziewczynek (ma to nawet kostiumowe umocowanie – w
jedynce Uma Thurman myka głównie w żółtym motocyklowym kombinezonie, w dwójce
przywdziewa zwiewną spódnicę). O ile oglądając pierwszą część czuję ogromny
podziw i szacunek i myślę sobie, że każdą pojedynczą scenę tego filmu można by
zamknąć w oddzielną całość i dać w prezencie niejednemu reżyserowi z górnej
półki, a byłby z tego jego najlepszy film i że tyle tu czystego filmowego
piękna, powalających kadrów i nowatorskiego patrzenia na różne rzeczy i
niesamowitych dialogów i muzyki itp itd.... O tyle przy drugiej części już
niewiele myślę, po prostu (nie ma jak soczysty banał) jestem z tym filmem. Ale
ponieważ słowo pisane lubi analizy, trzeba by to jakoś umotywować. A trochę mi
się zeszło na wyznaniach miłosnych do reżysera i jestem na granicy stworzenia
recenzenckiej „wielotomówki”, czas więc się streszczać. Będzie w punktach.
A więc „Kill Billa” kocham:
- Za postać. Cudowną, silną, piękną i ultrakobiecą Beatrix Kiddo aka Czarną Mambę aka Pannę Młodą. Spełnienie marzeń małej dziewczynki, którą mam w środku. Poza tym że nigdy nie marzyłam o tym, żeby zostać płatnym mordercą. Bo i mądra i ładna i dowcipna i honorowa (patrz punkt 9) i niezłomna w pokonywaniu przeszkód i dążeniu do celu (patrz punkt 10) i pokorna (patrz punkt 11). Kiedy trzeba zimna jak stal miecza Hattori Hanzo, kiedy trzeba ciepła jak kubek kakao, które po wszystkim zapewne poda swojej córce (że też Quentin o tym nie pomyślał).
- Za pierwszą scenę. Gdybym robiła ranking „Najlepsze pierwsze sceny”, to ten film na pewno znalazłby się w czołówce. Nawalanka między Czarną Mambą a Vernitą Green, bitwa na noże kuchenne i płatki śniadaniowe. I cudowny motyw z córką (patrz punkty 4 i 9).
- Za drugą pierwszą scenę. Kiedy Uma Thurman jedzie kabrioletem, wiatr tańczy w jej włosach, a ona mówi „I’m gonnna kill Bill” i jest absolutnie boska, boska, boska.
- Za kobiecą energię. Prawdziwą, nie zhańbioną naiwną retoryką girl power. Podobno kobiety zawiedzone mężczyznami oglądają komedie romantyczne. Ja złamanym damskim sercom wystawiałabym raczej receptę na „Kill Billa”. I cudowna solidarność samic. Na przykład w rzeczonej pierwszej scenie, kiedy wchodzi córeczka Vernity, a kobiety zaprzestają walki i chowając broń za plecami, uśmiechają się do niej uspokajająco. Albo w genialnej sekwencji, kiedy najęta zabójczyni daruje życie Beatrix, kiedy widzi dwa paski na właśnie zrobionym teście ciążowym.
- Za wszystkie sceny na amerykańskich pustkowiach. Kto wymyślił, żeby stawiać kościół pośrodku niczego? Albo dlaczego Budd ze swoją przyczepą rozbił się właśnie tam gdzie się rozbił? Czysta poezja krajobrazu.
- Za Michaela Madsena. Wiele wody się przelało odkąd tańczył z odciętym uchem we „Wściekłych psach”. Jak dla mnie Budd Madsena jest dużo bardziej przekonujący niż nominowany do Oskara Mickey Rourke w „Zapaśniku”. A postać z jednego podwórka. To jak mówi „Wakie wakie, eggs and bakie”, jak świszczy przez nos, kiedy słyszy coś wkurzającego (czyli zawsze), jak nalewa sobie drinka do słoika. Jest w tej komiksowej postaci jakaś przejmująca prawda o człowieku, o samoupokorzeniu i dobrowolnym staczaniu się na dno. W minibiografii na imdb ktoś napisał o nim takie oto zdanie: „Jest coś w sposobie w jaki Madsen podaje swoje kwestie, jakaś niejasna agresja czająca się w jego zgrzytliwym głosie, która sprawia, że czujemy się niekomfortowo i ciężko nam odczytać jego intencje.” Nic dodać nic ująć. Z tym że ja uwielbiam ten dyskomfort. Quentin Tarantino jest kinu potrzebny choćby po to, żeby obsadzać Madsena.
- Za muzykę. Za każdy takt każdej piosenki w zespoleniu z tym akurat właśnie kadrem. To banał pisać, że nikt nie umie dobierać muzyki do filmów tak jak Tarantino. Ale grzechem byłoby tego nie napisać.
- Za Wielką Jatkę w Domu Błękitnych Liści. Jedna kobieta z mieczem Hattori Hanzo kontra grupa Obłęd 88. Masakra przy dźwiękach japońskiego rockabilly w wykonaniu girlsbandu The 5,6,7,8s. A potem jedna kobieta kontra druga kobieta. I miękko spadające płatki śniegu. I żuraw, który co kilka minut stuka o cembrowinę. Łał...
- Za etos honorowych przestępców. Za to, że Beatrix zabiwszy matkę czterolatki, mówi do niej „Jeśli, kiedy dorośniesz, wciąż będziesz miała o to żal, będę czekać”. Za kwestię Budda „Ta kobieta zasłużyła na zemstę. A my zasłużyliśmy na śmierć”. Za to, że w trakcie pojedynku O-Ren Ishii mówi do Beatrix „Za to, że cię wcześniej wyszydzałam, wybacz mi”, a ta odpowiada „Wybaczam”.
- Za scenę, kiedy Beatrix wstaje z grobu. Za to, że ona nigdy, ale to nigdy się nie poddaje. To potrafi tylko Beatrix Kiddo. No i jeszcze Lisbeth Salander, jej literacka siostra. Nawiasem mówiąc, zawsze mnie ciekawi, kto pierwszy wpadł na ten pomysł - Tarantino czy Larsson.
- Za sekwencję u mistrza Pai Mei, kiedy Beatrix znosi kolejne upokorzenia, hartuje swój charakter, w nieskończoność wali ręką w deseczkę, aby w końcu ją rozbić. No i jeden z najważniejszych filmowych tekstów w moim życiu „To drewno ma się bać twojej pięści, nie odwrotnie!”
- Za to, że akcja przenosi się do Meksyku. I robi się nieco sentymentalnie, dużo bardziej romantycznie, trochę tak jakby Tarantino postanowił przez chwilę pobawić się w Pedro Almodovara. I w końcu rozumiemy, dlaczego Baetrix tak bardzo nienawidzi Billa. Nienawidzi go tak bardzo, bo tak bardzo go kocha. I cudowny tekst, który pada z ust Davida Carradine: „Jesteś wspaniałym człowiekiem, moim ulubionym. Ale od czasu do czasu bywasz prawdziwą pizdą.”
- Za cudowną woltę, kiedy okazuje się, że dziecko Beatrix żyje. Za minę Umy Thurman, kiedy widzi B.B. po raz pierwszy. I za ostatnią scenę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz