piątek, 26 października 2012

Kill Bill


2003
reż. Quentin Tarantino




Jaka ja byłam wkurzona na Tarantino za „Kill Billa”... Było to w czasach wielkiej mody na filmy wielotomowe, rozdęte epopeje, które urywały się w pół zdania i kazały na siebie czekać w nieskończoność. Wychodziłam zawiedziona z pierwszych dwóch części „Władcy pierścieni”, wyszłam zawiedziona również  z czwartego filmu Tarantino. Nadal uważam, że robienie takich rzeczy jest bez sensu. Film to nie książka, którą można odłożyć i dokończyć później. Film to gorące, mocno erotyczne medium. A film bez zakończenia jest jak stosunek przerywany. Jak lody, który spadają na chodnik po pierwszych trzech gryzach. Jak facet, który idzie po papierosy i więcej się nie zjawia. Co prawda niedobry Quentin wrócił po pół roku i dokończył sprawę jak należy. Ale cień pretensji pozostał we mnie długo. Gdzie on się szlajał przez tych sześć miesięcy? Komu opowiadał swoje krwawo-ckliwe historyjki? I czemu nie mnie?

Na drugą część poszłam więc obrażona. A Quentin, jakby czuł, że mocno mi podpadł i teraz musi być bardzo, ale to bardzo miły, starał się na całego. No i znowu kolana mi zmiękły. Znowu stwierdziłam, że och Boże. Jak to możliwe, że ten koleś tak misternie reżyseruje? I dlaczego, ach dlaczego nie możemy się umówić na dłuższą randkę, a może nawet zamieszkać razem, tak aby mógł mi pokazać swoją pierwszą setkę? Z autorskim komentarzem...

I tu muszę wyznać, że nie wierzę w zjawisko ulubionego reżysera. Tak jak każdy człowiek ma lepsze i gorsze dni, tak każdy reżyser ma na koncie lepsze i gorsze filmy i nie chce być inaczej. Jednak gdybym wzięła twórczość wszystkich znanych mi reżyserów po kolei, odsączyła z nich to, co mi się nie podoba i zważyła to, co zostało, to Quentin Tarantino z całą pewnością znalazłby się na pierwszym miejscu. Poza tym uwielbiam jego... hmm... chyba potrzebuję tu wyrażenia: sposób bycia. Sposób bycia jako reżysera, ale także sposób bycia jako widza. Kiedy opowiada o filmach, nie tylko własnych, ale też tych cudzych, przejawia podniecenie i radość, które miewają tylko dzieci i bardzo nieodpowiedzialni młodzieńcy. Kiedy formułuje swoje pierwsze dziesiątki, dwudziestki itp. ma w nosie filmowych mistrzów i na jednym wydechu wymienia tytuły francuskiej nowej fali i exploitation. A poza tym ma w sobie cudowną bezczelność, jak dla mnie warunek sine qua non jakiejkolwiek niezatęchłej twórczości. Bezczelność, która pozwala mu myśleć o wszystkim tak, jakby nikt przed nim o tym jeszcze nie myślał.

A wracając do „Kill Billa” to wszelkie pretensje ostatecznie przeszły mi dopiero, kiedy film wyszedł na DVD i mogłam sobie walnąć dwie części na raz. Może trauma porzuconej kochanki nadal gdzieś głęboko jeszcze we mnie siedzi, bo dużo lepiej mi z dwójką niż z jedynką. A może po prostu  jest trochę tak, że jedynka jest dla chłopców, a dwójka dla dziewczynek (ma to nawet kostiumowe umocowanie – w jedynce Uma Thurman myka głównie w żółtym motocyklowym kombinezonie, w dwójce przywdziewa zwiewną spódnicę). O ile oglądając pierwszą część czuję ogromny podziw i szacunek i myślę sobie, że każdą pojedynczą scenę tego filmu można by zamknąć w oddzielną całość i dać w prezencie niejednemu reżyserowi z górnej półki, a byłby z tego jego najlepszy film i że tyle tu czystego filmowego piękna, powalających kadrów i nowatorskiego patrzenia na różne rzeczy i niesamowitych dialogów i muzyki itp itd.... O tyle przy drugiej części już niewiele myślę, po prostu (nie ma jak soczysty banał) jestem z tym filmem. Ale ponieważ słowo pisane lubi analizy, trzeba by to jakoś umotywować. A trochę mi się zeszło na wyznaniach miłosnych do reżysera i jestem na granicy stworzenia recenzenckiej „wielotomówki”, czas więc się streszczać. Będzie w punktach.

A więc „Kill Billa” kocham:

  1. Za postać. Cudowną, silną, piękną i ultrakobiecą Beatrix Kiddo aka Czarną Mambę aka Pannę Młodą. Spełnienie marzeń małej dziewczynki, którą mam w środku. Poza tym że nigdy nie marzyłam o tym, żeby zostać płatnym mordercą. Bo i mądra i ładna i dowcipna i honorowa (patrz punkt 9) i niezłomna w pokonywaniu przeszkód i dążeniu do celu (patrz punkt 10) i pokorna (patrz punkt 11). Kiedy trzeba zimna jak stal miecza Hattori Hanzo, kiedy trzeba ciepła jak kubek kakao, które po wszystkim zapewne poda swojej córce (że też Quentin o tym nie pomyślał).
  2. Za pierwszą scenę. Gdybym robiła ranking „Najlepsze pierwsze sceny”, to ten film na pewno znalazłby się w czołówce. Nawalanka między Czarną Mambą a Vernitą Green, bitwa na noże kuchenne i płatki śniadaniowe. I cudowny motyw z córką (patrz punkty 4 i 9).
  3. Za drugą pierwszą scenę. Kiedy Uma Thurman jedzie kabrioletem, wiatr tańczy w jej włosach, a ona mówi „I’m gonnna kill Bill” i jest absolutnie boska, boska, boska.
  4. Za kobiecą energię. Prawdziwą, nie zhańbioną naiwną retoryką girl power. Podobno kobiety zawiedzone mężczyznami oglądają komedie romantyczne. Ja złamanym damskim sercom wystawiałabym raczej receptę na „Kill Billa”.  I cudowna solidarność samic. Na przykład w rzeczonej pierwszej scenie, kiedy wchodzi córeczka Vernity, a kobiety zaprzestają walki i chowając broń za plecami, uśmiechają się do niej uspokajająco. Albo w genialnej sekwencji, kiedy najęta zabójczyni daruje życie Beatrix, kiedy widzi dwa paski na właśnie zrobionym teście ciążowym.
  5. Za wszystkie  sceny na amerykańskich pustkowiach. Kto wymyślił, żeby stawiać kościół pośrodku niczego? Albo dlaczego Budd ze swoją przyczepą rozbił się właśnie tam gdzie się rozbił? Czysta poezja krajobrazu.
  6. Za Michaela Madsena. Wiele wody się przelało odkąd tańczył z odciętym uchem we „Wściekłych psach”. Jak dla mnie Budd Madsena jest dużo bardziej przekonujący niż nominowany do Oskara Mickey Rourke w „Zapaśniku”. A postać z jednego podwórka. To jak mówi „Wakie wakie, eggs and bakie”, jak świszczy przez nos, kiedy słyszy coś wkurzającego (czyli zawsze), jak nalewa sobie drinka do słoika. Jest w tej komiksowej postaci jakaś przejmująca prawda o człowieku, o samoupokorzeniu i dobrowolnym staczaniu się na dno. W minibiografii na imdb ktoś napisał o nim takie oto zdanie: „Jest coś w sposobie w jaki Madsen podaje swoje kwestie, jakaś niejasna agresja czająca się w jego zgrzytliwym głosie, która sprawia, że czujemy się niekomfortowo i ciężko nam odczytać jego intencje.” Nic dodać nic ująć. Z tym że ja uwielbiam ten dyskomfort. Quentin Tarantino jest kinu potrzebny choćby po to, żeby obsadzać Madsena.
  7. Za muzykę. Za każdy takt każdej piosenki w zespoleniu z tym akurat właśnie kadrem. To banał pisać, że nikt nie umie dobierać muzyki do filmów tak jak Tarantino. Ale grzechem byłoby tego nie napisać.
  8. Za Wielką Jatkę w Domu Błękitnych Liści. Jedna kobieta z mieczem Hattori Hanzo kontra grupa Obłęd 88. Masakra przy dźwiękach japońskiego rockabilly w wykonaniu girlsbandu The 5,6,7,8s. A potem jedna kobieta kontra druga kobieta. I miękko spadające płatki śniegu. I żuraw, który co kilka minut stuka o cembrowinę. Łał...
  9. Za etos honorowych przestępców. Za to, że Beatrix zabiwszy matkę czterolatki, mówi do niej „Jeśli, kiedy dorośniesz, wciąż będziesz miała o to żal, będę czekać”. Za kwestię Budda „Ta kobieta zasłużyła na zemstę. A my zasłużyliśmy na śmierć”. Za to, że  w trakcie pojedynku O-Ren Ishii mówi do Beatrix „Za to, że cię wcześniej wyszydzałam, wybacz mi”, a ta odpowiada „Wybaczam”.
  10. Za scenę, kiedy Beatrix wstaje z grobu. Za to, że ona nigdy, ale to nigdy się nie poddaje. To potrafi tylko Beatrix Kiddo. No i jeszcze Lisbeth Salander, jej literacka siostra. Nawiasem mówiąc, zawsze mnie ciekawi, kto pierwszy wpadł na ten pomysł - Tarantino czy Larsson.
  11. Za sekwencję u mistrza Pai Mei, kiedy Beatrix znosi kolejne upokorzenia, hartuje swój charakter, w nieskończoność wali ręką w deseczkę, aby w końcu ją rozbić. No i jeden z najważniejszych filmowych tekstów w moim życiu „To drewno ma się bać twojej pięści, nie odwrotnie!”
  12. Za to, że akcja przenosi się do Meksyku. I robi się nieco sentymentalnie, dużo bardziej romantycznie, trochę tak jakby Tarantino postanowił przez chwilę pobawić się w Pedro Almodovara. I w końcu rozumiemy, dlaczego Baetrix tak bardzo nienawidzi Billa. Nienawidzi go tak bardzo, bo tak bardzo go kocha. I cudowny tekst, który pada z ust Davida Carradine: „Jesteś wspaniałym człowiekiem, moim ulubionym. Ale od czasu do czasu bywasz prawdziwą pizdą.”
  13. Za cudowną woltę, kiedy okazuje się, że dziecko Beatrix żyje. Za minę Umy Thurman, kiedy widzi B.B. po raz pierwszy. I za ostatnią scenę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz