poniedziałek, 3 grudnia 2012

Marnie

1964
reż. Alfred Hitchcock





A więc Hitchcock. Kwintesencja pewnej epoki kina. A może w ogóle kina. Świat sztucznych makiet, tylnych projekcji, taniego freudyzmu i kobiet, które wyglądały jak obleczone w świetnie skrojone garsonki anioły, a w środku były czarne jak smoła. Kobiet, które należało naprawić.

Zepsuta kobieta ma dziecinną buzię Tippi Hedren. Nie wiemy tego od początku, bo w pierwszej scenie widzimy ją filmowaną od tyłu, jako tak zwaną „brunetkę z nogami”. Dopiero parę chwil później w pięknej scenie odbarwiania włosów, pokazuje się nam jako najniewinniejsza z blondynek. Jest przyzwoita aż do bólu. Pewnie dlatego, że jej szorstka, wyzbyta uczuć matka frazę „porządni ludzie” odmienia przez wszystkie przypadki. Dlaczego jednak Marnie, skromna, pracowita, obciągająca spódniczkę Marnie okrada sejfy swoich pracodawców? Mężczyzna, który podejmuje się odpowiedzieć na to pytanie, a tym samym naprawić zepsutą kobietę to Sean Connery. Młodsza, a co ważniejsze pozbawiona wąsów wersja Rhetta Butlera na co dzień ma biuro i wielki sejf (a jakże), a wieczorami zaciekle zgłębia zoologię, bada instynkty zwierząt, a zwłaszcza zwierzęcych kryminalistów. Według niego „samice odgrywają znaczącą rolę jako drapieżniki.” Ma już doświadczenie w ujarzmianiu dzikich zwierząt, swego czasu oswoił niejaką Sophie: „Czego ją pan nauczył? – Zaufać mi. – Tylko tyle? – To bardzo dużo jak na jaguara.”

I tak wkraczamy do świata, gdzie mężczyzna trzyma kobietę pod brodę, a ona odgięta do tyłu trzepocze rzęsami. Gdzie żona odprowadza męża do drzwi, całuje lub daje się całować i stoi w zamyśleniu, aż ten odjedzie. Gdzie mąż mówi „Jeśli cię opuszczę, będę kryminalnie i moralnie odpowiedzialny” i wcale nie żartuje. Gdzie każda psychiczna anomalia musi rezonować z kolorem czerwonym, burzą z piorunami oraz wypchanymi zwierzętami. Gdzie z ekranu lecą frazy:

„Nie wierzę w szczęście. –  A w co wierzysz? – W nic.”
„Walczę z potężną chęcią, by cię wysłać do piekła.”
„Chcę się trochę odświeżyć. – Jesteś wystarczająco świeża.”
„Wiem kim jestem! – Wątpię, że wiesz, Marnie. Kimkolwiek jesteś, kocham cię.”
„Nie znoszę niczyjej troski! – Niczyjej, czy tylko mojej? - Twojej, ty... mężczyzno.”

Ten film trudno dziś oglądać bez cudzysłowu, bo wszystko tu jest archaiczne, każdy plener szeleści tekturą, nawet napisy początkowe trącą... no nie wiem... czymś sprzed wojny? Wciąż nie mogę uwierzyć, że „Marnie” powstała w pięć lat po „Do utraty tchu” Godarda, wydaje się, że to zupełnie inna epoka kina. A jednak obcując z naiwnymi, celuloidowymi snami o porywach serc, młodzieńczych traumach, stuprocentowych mężczyznach i stuprocentowych kobietach odczuwam tak potężną przyjemność obcowania z kinem, z samą istotą kina, że muszę się poddać. Ta przyjemność obraca w pył wszystkie piętra mojej ironii wobec „Marnie” i każe mi powtórzyć za główną bohaterką „Drogi Alfredzie, you Freud me Jane”.